Witam,
Podzielę się historią naszej rany na tylnej nodze od wewnętrznej strony. Kupiłam z nią konia. Wet robiący TUV orzekł, że leczenie będzie upierdliwe i że rana ma już ok 2-3 miesięcy. No, ale zaryzykowałam. Niestety wet miał rację…
Była z tych paskudnie babrzących się. Po zerwaniu strupa pojawiała się limfa i ciutka krwi. No i dzikie mięso radośnie rosło.. Noga opuchnięta, były obawy że koń nabawi się słoniowacizny.
Rana nie chciała się goić. Zalecenie – palić vagothylem dzikie mięso, pilnować higieny i czekać. Do tego różnej maści zasypki wysuszające. Po takich działaniach dzikie mięso opanowane. Rana się ciut zmniejszyła i… zastopowała gojenie. Zrobił się twardy strup. Pod spodem nic się nie babrało.
W lutym zmieniłam stajnię. Rana wyglądała tak.
Przez następne 3 miesiące – constans. Rana wyschnięta, nic się nie babrze, ale i nie goi. Noga konsultowana z kolejnymi wetami. Każdy zaleca to samo. Czyli pilnować higieny i jak się zaczyna babrać to wysuszać i się zagoi. A guzik! Koń postanowił mieć tę ranę w pakiecie. Dorzuciłam mu supli z cynkiem i miedzią, ale nie działały. I już się zabierałam za wysyłkę włosia do analizy (z krwi nic nie wyszło), gdy… w czerwcu w ciągu jednego dnia na pastwisku, do rany dorwały się meszki.
Wszystko rozbabrane, noga gorąca, opuchnięta. Wet zaordynował antybiotyk i okłady z powidionu. Do tego chronić nogę przed robalami. Opuchlizna ustąpiła, na ale rana wielkości wyjściowej. Załamałam się. I w rozpaczy zwróciłam się do Olgi Kuleszy, która zaproponowała maść PanaVeyxal. I za tę propozycję będę ją nosić na rękach i wielbić 😉
Kolejne zdjęcia robione mniej więcej co 2,5 tygodnia.