Powrót do natury, czyli z miasta na wieś...

Podejrzewam, że niejeden z forowiczów już to przechodził. W końcu to w pewnym sensie naturalne stadium rozwoju choroby, jaką jest namiętność do koni: wyprowadzka z miasta i osiedlenie się na wsi, razem z końmi...

Dla mnie to w pewien sposób jest rzeczywiście powrót. Co prawda osiedliłem się kilkaset kilometrów od miejsca, w którym się urodziłem i wychowałem, nawet w innym zaborze (co w miejscach, które nie są takim melting pot jak Warszawa czy Ziemie Zachodnie, ma jeszcze znaczenie!), ale też moje rodzinne miasteczko byłe de facto większą wsią. Z pewnym rozbawieniem obserwuję teraz, jak bardzo naśladuję własnego Ojca - takiego, jakim był dwadzieścia parę lat temu oczywiście - jeśli idzie o różne "robótki ręczne", od których wtedy uciekałem jak mogłem, a teraz sam nie wiem skąd, umiem je wykonać... Przed chwilą naprawiłem drewniane grabie: mam wrażenie, że następne sam sobie wystrugam!

Kilka impresji na szybko:
1. Tu nie ma co jeść! I nie tylko o to chodzi, że chwilowo nie mam kasy. 20 lat temu na Pomorzu, mimo że jeszcze panował złowrogi ustrój, właśnie na wsi, czy w małym miasteczku, jadło się dobrze: ktoś piekł chleb, kto inny zawsze miał mięso z mniej lub bardziej nielegalnego uboju, kto inny mleko, ser, miód, owoce, jajka... Tutaj wszyscy kupują prawie wszystkie produkty w lokalnym sklepiku lub co najwyżej w najbliższej "Biedronce". Nawet mleka nie można na wsi kupić, choć jeszcze parę osób ma krowy - ale w detal się nie bawią, wszystko odstawiają do mleczarni... Grzyby mogę sobie sam pozbierać - i to właściwie wszystko... Inna sprawa, że osób faktycznie uprawiających rolę jest na mojej wsi nikła mniejszość - ja jestem ósmym gospodarzem, a mam 75 numer domu...

2. Prawie wszystko jest tu co najmniej o kilkadziesiąt procent droższe niż w Warszawie. Poza drewnem, które udało mi się kupić bardzo tanio. To zrozumiałe - mniej klientów, to i marża musi być wyższa, żeby sprzedawca mógł przeżyć... Ale to jednak trochę dziwne, kiedy nawet kartofle i papryka (tuż obok polskiego "zagłębia paprykowego"😉 są droższe niż na targowisku pod Halą Mirowską...

3. Proboszcz zachowuje się tak, jakby był członkiem rodziny dla każdego parafianina. Anty-klerykałem na pewno nie jestem, ale kiedy imienne podziękowania dla różnych osób, które przyczyniły się do uświetnienia lokalnej uroczystyści, włącznie z podaniem ich adresów, zajęły niemal tyle czasu, co cała niedzielna Msza, poczułem się z lekka nieswojo... Przyzwyczaił się jednak człowiek do anonimowości, zza której różnych drobniejszych lub grubszych grzeszków bliźni nie widzą... Przy czym okolica wcale specjalnie pobożna nie jest, zdążyliśmy się już dowiedzieć który z  sąsiadów na kocią łapę, a który rozwodnik, itp... Natomiast wścibstwo pospolite jest nie do opanowania! Niemal codziennie całe wycieczki (w dni powszednie dzieci, w niedzielę także dorosłych), przychodzą oglądać konie - najgorsze, że padok rozległy, nim dobiegnę na drugi koniec, zdążą już im coś do żarcia rzucić, czasem zresztą się nawet tego nie zauważy. Jak dotąd nic się nie stało - ale muszę co prędzej puścić prąd w ogrodzenia, nie ze względu na konie, a ze względu na zwiedzających właśnie...
Bardzo interesujące spostrzeżenia. Kiedyś rozpatrywałam zamiar przeniesienia się na wieś i na szczęście porzuciłam.Chociaż zawód mam do wsi bardzo przystający.
Na wsi tak jedną nogą spędzam 2,5 dnia w każdym tygodniu od 5 lat.
Mieszkam w RR,ale z wsią mam kontakt w sklepie ,na drodze,w polu etc.
Wieś się głównie w wolnych chwilach nudzi -zatem pilnie ogląda i komentuje telenowele na żywo.
Czyli na przykład serial o miastowych co się właśnie sprowadzili.
Każda wieść,jakiej w mieście się w ogóle nie rejestruje -na wsi wyrasta do rozmiarów monstrualnych.
Łatwo zdobyć popularność i życzliwość /proboszcz jest osobą kluczową+rada parafialna/ ale też łatwo o etykietę wroga. Wrogowi się podorze to i owo, drzewo spuści ,wysypie gruz na drogę,odmówi się zgody na przeprowadzenia jakiejś instalacji albo i drut się na leśnej drodze przeciagnie. Albo pies zniknie albo kot...
Oj - trudne życie przed Wami.
Powodzenia.
trzynastka   In love with the ordinary
01 września 2009 14:27
Ja mam podobne odczucia chociaż nie przesiedliłam się nigdy na stałe.
Mam domek w górach w którym się wychowałam i do którego wracam tak często jak tylko się da.
( trochę się podepnę pod temat 🙂 )

Kiedyś moja miejscowość była malutka, słynęła jedynie z lotniska i szkoły szybowcowej. Puste drogi, święty spokój i sami "miejscowi" Ci bardziej i Ci mniej. 4 sklepy i święty spokój. Ktoś mądry postanowił miejscowość wypromować, postawili wyciąg, zrobili stok, pobudowały się domki letniskowe, wybudowały się knajpy, różne szkółki narciarskie, paralotniarskie i inne.
Teraz tam jest masakra. W niedziele z miejscowości (jedna droga dochodząca do "głównej" ) wyjeżdżałam 1,5 h a korek miał jedynie 2 km.  😲
teraz obraźliwie jest powiedzieć "wieś" ... teraz to jest "wioska turystyczna"  🤔
Ostatnio rozmawiałam z koleżanką  która tam całe życie mieszka razem z rodziną to fajnie to podsumowała.
"kiedyś działałam by nasza miejscowość była znana. Myślałam, ze będzie lepiej. Pojawią się ludzie, nowe miejsca pracy a my rozwiniemy się jako społeczność... a teraz? teraz to bym się rzuciła w gó*** za ten pomysł"

Wszechobecne śmieci ! Czy Ci ludzie nie mają za grosz sumienia !? Niosą do lasu pełne piwa, wódki czy inne chipsy i wcale im nie ciężko ale zabrać tą butelkę potem ze sobą to już niewyobrażalny ciężar.  🤔


Jedzenie i ceny.
Kiedyś wydawało mi się, że życie tam jest tanie. W tych 4 sklepikach można było kupić prawie wszystko, chleb przywozili o 6 rano świeży, pomidory sprzedawał ktoś miejscowy tym sklepom a mleko i kozie i krowie można było dostać za grosze i szeroki uśmiech.
Teraz? W miejscowości nie ma ani jednej krowy, jest kilka kóz ale każdy na własny użytek sobie to mleko doi. W sklepach nie dość, że wszystko podrożało to jeszcze "jakość" tych produktów zmalała. Z pysznego świeżego chleba zostało coś dziwnego, twardego i pokrojonego zapakowanego w worek . Z 4 sklepików ostały się 2, bo wybudowali paręset metrów niżej supermarket.


ja marzę o życiu na wsi - może kiedyś... ? 🙂

półki co mój tata ma domek na wsi - takiej prawdziwej wsi, z dala od miasta, zabitej dziurami
ani sklepu, ani nic, nawet kościoła
i jest wspaniale
uwielbiam tam jechać, wyłączyć się i nie myśleć o mieście, biegać na boso, spacerować po lesie, leżeć na trawie i ciągnąć wodę ze studni..... a nawet pracować z odciskami od grabi czy łopaty od rana do wieczora....
eh... niby tylko 30 km ode mnie ale niestety udaje sie tam wyrwać tylko na weekendy
ja nie mieszkam na wsi, choć częśto jak się jeździło na jakieś kolonie, do rodziny to można było co nieco posłuchać...

z ogłoszeniami parafialnymi to prawda.. trwają dłużej niż sama msza i to z takimi szczegółami kto się wyprowadził, kto słub bierze ;| no i zazwyczaj słowo kościelnego tudzież sołtysa jak najważniejsze!  🤔wirek:

a co do karmienia to niestety nie pomoże elektryczne bo przecież zawsze można przerzucić coś dalej bo koniki takie głodne!
A my jakieś 5 lat temu ucieklismy z Warszawy na wieś. I podoba mi się to, ja strasznie miasta nie lubię a już Warszawy w szczególności. Mieszkanie na wsi, w domu z duzym ogrodem zawsze było moim marzeniem. Spełniło się ale niestety teraz z mężem będę zmuszona znów mieszkać w mieście, mniejszym nieco ale jednak. Nie wiem jak przeżyję powrót do bloku mieszkalnego...Mam od pewnego czasy syndrom dzikiego człowieka 😉 więc będzie mi trudno. Ale takie życie. Naszczęście rodzice oczywiście tu na wsi zostają, więc będę wpadać najczęściej jak się da.

Nie mam takich odczuć do wsi jak moi przedmówcy, nie czuję się bohaterką telenoweli, nie czuję że mieszkańcy wsi wiedzą kiedy kichnę i ogólnie wszystko o mnie wiedzą. Pewnie tak jest ale ja tego nie odczuwam.
Mamy we wsi sklepik i żyje on tylko z takich jak my - warszawiaków którzy wynieśli się na wieś.
Jedyne co dosyć dotkliwie odczuwam to problem (duży problem) z kupnem na wsi takich produktów jak jajka, mleko, warzywa, owoce...
Jako dziecko mieszkałam w mieście, potem rodzice przenieśli się na wieś. Teraz przyszło mi znów zamieszkać w mieście, choć mam nadzieję, że jedynie tymczasowo.
Raz już na wieś się sprowadzaliśmy, pamiętam jakim byliśmy "wydarzeniem" na wsi. Ale tylko koło roku, potem mieli kolejnych nowicjuszy a my się wtopiliśmy. Zdaję sobie sprawę, że znów będę "na językach", ale mam to w nosie. Ciekawość ludzką też można wykorzystać 😉.
Z całym szacunkiem, ale "duży dom z ogrodem" pod Warszawą to nie wieś - to suburbia nawet, jeśli formalnie do Warszawy nie należą... Ja mam hardcore w pełnym zakresie, jeśli można tak napisać: wieś, która jest wsią, a nie osiedlem willowym (nawet, jeśli niewielu z jej mieszkańców zajmuje się na co dzień rolnictwem).

Część problemów z zaopatrzeniem - przede wszystkim w mleko i przetwory mleczne oraz w mięso, wynika z obowiązujących przepisów. Rolnikom nie wolno samodzielnie przerabiać i sprzedawać tego rodzaju produktów (jedyna furtka: mogą to, w pewnych okolicznościach, robić "na własny użytek" i częstować gości - z tego korzysta m.in. agroturystyka - ale u mnie na wsi żadnej agroturystyki nie ma...). Część to oczywiście skutek "płytkiego rynku" - owoców, których nie ma na miejscu, nie opłaca się sprowadzać dla 100 czy 200 potencjalnych konsumentów (stąd w naszym wiejskim sklepiku, jeśli jest np. arbuz, to jeden - i czasem zdarzają się gorszące kłótnie o to, kto ma go kupić...). Część zaś, to skutek lenistwa. Bo np. chleb w większości wiejskich domów dałoby się z powodzeniem wypiekać własny - a tymczasem większość "gospodyń" nie robi nawet własnych ciast (u nas się mówi "kuchów"😉, poprzestając na pozbawionych smaku ciasteczkach z "Biedronki"...

Tymczasem zrobiłem sobie pierwszego otwartego wroga. Zwoziłem "siano" (to dłuższa historia i poboczna, nie będę jej tu teraz opowiadał) z części moich łąk, gdy zobaczyłem jak jakieś dziecko rzuca czymś zza płotu do koni (czy w konie). Oczywiście pobiegłem na miejsce. Smarkacz miał w ręku kolbę kukurydzy. Zielonej jeszcze. W sumie, bywają gorsze rzeczy, którymi można rzucać w konie, ale dla przykładu zrugałem i wyrzuciłem na zewnątrz. Obecna na miejscu matka oczywiście nawet nie wpadła na pomysł, że powinna się przywitać, przedstawić, przeprosić - rzuciła się jak lwica bronić dzieciaka, a potem uciekła cała zapłakana. Dalia twierdzi, że ta rodzina prawie codziennie przychodziła i przypatrywała się koniom zza płotu, oczywiście nigdy nie wpadając na pomysł, żeby przyjść do nas - zawsze wybierali możliwie odległy zakątek i siedzieli za płotem... Czego swoją drogą nie jestem w stanie zrozumieć - czy ja jej wchodzę do łazienki i przyglądam się, jak bierze kąpiel? (Nota bene, niebrzydka była, więc chyba nie do końca miejscowa - tutejsi, od tylu pokoleń krzyżują się między sobą tylko, że ich uroda jest dość... specyficzna!).

Wątpię, czy miejscowy proboszcz jest aż tak postępowy, żeby trzymał u siebie radę parafialną. Po co właściwie? Natomiast z sołtysem staram się żyć bardzo dobrze: jest mistrzem na mojej budowie, a na wstępie dostał ode mnie, 2 lata temu, 180 ciężarówek drewna, wszystko prawie, co musiałem wywieźć z karczowanej ziemi...
Z całym szacunkiem, ale "duży dom z ogrodem" pod Warszawą to nie wieś - to suburbia nawet, jeśli formalnie do Warszawy nie należą... Ja mam hardcore w pełnym zakresie, jeśli można tak napisać: wieś, która jest wsią, a nie osiedlem willowym (nawet, jeśli niewielu z jej mieszkańców zajmuje się na co dzień rolnictwem).


Jkobus to co dziś wygląda jak wygląda kilkanaście lat temu miało zupełnie inny wygląd. Za jednym płotem sąsiad miał 3 krowy, 2 konie, kury i świnie. Dziś został koń i pies. Za drugim sąsiadka miała gospodarkę na całego, cała rodzina się utrzymywała z 7 krów, innego dobytku i kilku ha ziemi. Codziennie koło 19 szłam do sąsiadki po mleko, często patrzyłam jak jeszcze ciepłe przecedza przez pieluchę i wlewa do kanki. Codziennie rano i wieczorem słychać było brzęk łańcuchów krów, które szły/wracały z pastwiska. Częściej niż auto jechała furmanka lub ciągnik. Z domem rodziców były tylko pola uprawne. 2 GS-y we wsi i 1 sklep prywatny. Szkoła mieściła się w małym drewnianym domku z WC w postaci wychodka na podwórzu.
Dziś.... to już nie wieś.
Ja co prawda nie powróciłam na wieś , bo mieszkam na wsi od zawsze , jak moi rodzice, dziadkowie i pradziadkowie - wiec, że tak powiem wieś mam we krwi.
Tylko, że w obecnych czasach zupełnie nie odczuwam tego, że na tejże wsi mieszkam. To juz nie jest to co kiedyś, jeszcze 15 lat temu, kiedy to wszystko było takie piękne, wiejskie, prawdziwe. Na polu mendle ułożone ze snopów zbóż, wszędzie zapach siana, na polach krowy gdzie okiem siegnąć porykiwały od czasu do czasu, konie pasące sie w wolnych chwilach na błoniach i łakach,  furmanki zwożące płody rolne z pól, zapach świeżo zoranej przez  "grubaski" roli, na polach ruch, śmiech, harmider - wieś tętniąca takim prawdziwym, spokojnym życiem.  W każdą niedziele każdy szedł do kościoła dziękować za poprzedni tydzień i prosić o deszcz lub słońce na kolejny nadchodzacy - pełen cięzkiej, trudnej, ale jakże pieknej pracy. 
Jak ja strasznie za tym tęsknie. Próbuje jakoś te czasy pamiętać utrzymując chociaż odrobine tych obyczajów, tradycji, ale nie jest łatwo, jest wręcz trudno, kazdy się próbuje od tego odsunąć jakby to było czymś strasznym wręcz tredowatym. Sprzedanie prawdziwego mleka prosto od krowy, świeżych serów, masła, jajek od kur biegajacych w słońcu dziobiących robaczki, czy innych płodów rolnych, owoców,  graniczy z cudem. Nikt nie chce, każdy biegnie do biedronek, lidlów i innych podobnych i kupuje tam mimo iż droższe , nieświeże i niewiadomego pochodzenia.
Trudno wiec sie z rolnictwa utrzymać. Dzis juz nikt nie potrzebuje mąki, bo nie potrafi ugnieść prawdziwych wiejskich klusek.

Kiedyś sąsiedzi zbierali sie do sadzenia i zbiorów ziemniaków, mimo że pracy było dużo to jakże wesoło i radośnie, a jaki posiłek był pyszny, gdy spożywało sie w polu siedząc na miedzy . Dzisiaj sąsiedzi stoja przy płocie i śmieja się gdy sama składam w kopki siano i niestety deszcz zamoczy.
Kiedyś każdy miał krowy, świnki, kaczki i pełno innego drobiu, co drugi gospodarz konia, lub dwa, a nawet trzy , dziś każdy ma polsat cyfrowy i ledwie jakiegoś psa. 

Kiedyś żniwa były błogosławieństwem, zbierano z pola każde źdźbło, dziś nie mają żadnej wartości - dla nikogo są bo są, nie szanuje sie nawet chleba, połowa ziaren zostaje na polu, o słomie nie wspomne. Dzisiejsi "gospodarze" nie potrafia nawet trzymać kosy, nie mówiac juz o tym by cokolwiek ukosić. Teraz jest moda na kosiarki spalinowe. Nie słychac juz odgłosów klepania kos, tylko nieustający, drazniący i męczący dźwięk spalinówki. 
Kiedys chodziło sie do kościoła w celach dziekczynnych i po błogosławieństwo, dziś jest to rewia mody,zbiorowisko plotkarzy, dwulicowców, aniołków z diabłem za kołnierzem.

Kiedyś gospodynie piekły chleb, placki, racuchy dzis oglądaja "mode na sukces" i obgadują kogo tylko sie da.

Mogłabym tak pisać i pisać, ale co to właściwie zmieni, no ale przynajmniej moge się wyżalić, chciałabym, żeby ta niby wieś stała sie na powrót prawdziwą spokojną ostoją, wsią moich , naszych ojców, wsią z mojej pamieci i moich marzeń.
Ale na to chyba nie mam co liczyć. 
Nie popadajmy w tani sentymentalizm! Ja tam do sławojek zamiast pożądnej porcelany bynajmniej nie tęsknię, a fakt, że zbierałem dziś "siano" ręcznie i urobiłem się jak dziki dzik, wcale mnie nie cieszy: o wiele szybciej mogła to była zrobić maszyna dwa miesiące temu (i wtedy byłoby to naprawdę siano, a nie "siano", które co najwyżej na ściółkę zużyję... cóż: koledze, który zgodził się mi to pole obrobić, jakoś się zapomniało...). A że jestem cały czas głodny - to problemy z aprowizacją mnie istotnie bolą i tyle...
Ja tam do sławojek zamiast pożądnej porcelany bynajmniej nie tęsknię, a fakt, że zbierałem dziś "siano" ręcznie i urobiłem się jak dziki dzik, wcale mnie nie cieszy: o wiele szybciej mogła to była zrobić maszyna


Dlatego nie napisałam, że chciałabym by wróciła wieś sprzed 200 czy 100-u lat, tylko ta sprzed 20 - 15 lat  😉 ,   a własnie ok 15 lat temu w moich okolicach było tak jak napisałam, były już przewracarko-zgrabiarki do siana 😁 - konne jak najbardziej  😉, maszyny też wszelkiego rodzaju, ale wieś była wsią i to własnie za tym tęskie - za tą wsią. Już troszke zmechanizowaną, żeby się człowiek po łokcie nie zarobił, ale nie była tak odrażająca jak w chwili obecnej.

edytowałam bo mi urwało cytat  🤔
Notarialna   Wystawowo-koci ciąg. :)
01 września 2009 22:24
Ja mam działkę w małej Mazurskiej miejscowości.
I jak stwierdził mój ojciec 'bardzo przypomina tą wieś, co RANCHO jest kręcone'

Panowie pod sklepem żłopią wino BYK (Mamrot też się przyjął potocznie 🤔 wśród tych co oglądają), ksiądz imprezowicz, z charakterkiem, który można opisać jako rozrywkowy, dowcipny, nawet na mszy sypie żartami i cały kościół wyje ze śmiechu 🤔wirek: 😂 (nie chodzę)
Jezioro blisko, sklep 5 metrów od działki, bar po drugiej stronie ulicy.
Weekendy w sezonie to masakra. Warszafffska i Ostrołęcka elyta przyjeżdża do 'Wenus' i pije na umór (kilka razy mieliśmy po takich libacjach obrzygany plot), z pól namiotowych dociera do dziaki dzikie wycie, które ma przypominać śpiewanie. Do tego dochodzi fałszywy brzdęk nienastrojonej gitary jakiegoś zapalonego grajka.
Pseudo - żeglarze na spalinowych silnikach to normalka. Kilka razy zdarzyło mi się dzwonić do straży leśnej w sprawie pływania z silnikiem w strefie ciszy. Doberman i discopolo na czarterowanym jachcie to podstawa pseudo - żeglarza.

A kiedyś cisza spokój. Kocie łby (teraz asfalt) na głównej ulicy. Jak ktoś przejechał autem, te 13 lat temu, to wystawiali ludzie głowy by zobaczyć kto jedzie. Lasy i pola głównie, teraz się pobudowało wszystko...

Na szczęście dyskotek w barze już nie ma bo zrobili pensjonat i musi być cicho jak mają mieć gości w pokojach.

Ale i tak lubie tu jeździć poza sezonem bo cisza i spokój. Jutro niestety wracam do domu...
Przeprowadziłam się 15 lat temu, z bólem wielkim, bo jak to: gdzie kina, kawiarnie 🙁, tramwaje? Szybkie odwiedziny u przyjaciół, "wpadanie" na siebie "na mieście"...
Znałam dobrze wieś z daaawnych czasów (mieszkaliśmy w mieście, ale rodzice mieli w sumie ok. 10ha; był czas, że pasałam 40 owiec  🙂😉, ale ta była jakaś inna "gdzie nikt nigdy nie widział krowy"  🙂 za to konie, konie i konie!
Największy szok? Że w mieście człowiek był taki autonomiczny/anonimowy, co kogo obchodziło w co się ubiera i jakim pojazdem porusza. Sporo czasu zabrało mi uświadomienie, że muszę np. pilnie uważać w co ubrane są dzieci  😎
I fałszowania w kościele nie zniosłam  🤔 Z zaopatrzeniem był koszmarny kłopot, teraz już nie, bo przybyło zamożnych mieszkańców i sklepów (pomału staje się suburbiem), ale do dziś pamiętam, jak zapytałam w sklepie o ocet winny  👀
Potem na jakiś czas przenieśliśmy się do miasta-satelity dużego, m.in. po to, żeby dzieciaki "złapały" miejski klimat. To było dobre posunięcie. Pierwsza przechadzka i słowa syna: "Mama, ja nie wiedziałem, że tyle ludzi żyje na świecie!"  😂 Teraz za miastem nie tęsknimy w ogóle; zresztą - do najbliższej "galerii" 12-15 min., do "stolycy" - półtorej h.
Tylko te konie strasznie poznikały  😕 Klaczy pasących się na pastwiskach już nigdy nie będzie (stadnina zlikwidowana)  😕. Hubertusa pod siodłem chodziło 40+ ogierów, a teraz? 9? (o ile w ogóle hubertus jest).
trzynastka   In love with the ordinary
01 września 2009 23:43
ale do dziś pamiętam, jak zapytałam w sklepie o ocet winny  👀


Ja ostatnio pytałam o niebieski ser pleśniowy - założę się, że wspomnienia mamy podobne  😁
dempsey   fiat voluntas Tua
02 września 2009 00:49
na tym tle moge zamiescic pochwale malego miasta 😉
a wlasciwie to tych suburbiow, jak nazwal je jkobus

mieszkam w nieslawnym miasteczku o 40 tys. mieszkancow,  25 km od centrum stolicy i jesli chodzi o to czego czesto brakuje na wsi, to ja to mam na naszym niedosciglym targu: swieze prawdziwe jaja, mleko w butelkach typu PET, maslo w oselce zawinietej w pergamin, smietane w sloiku, miodow 5 gatunkow, grzyby jagody, szczaw, da sie znalezc i wlasne warzywa (a i wedliny wlasnej roboty). oczywiscie trzeba odrozniac stoiska ktore oferuja towar kupiony 5h wczesniej na Broniszach, ale da sie. i wszelkie kasze czy siemie na wage, i kuraka zywego itp itp. plus caly dzial "niespozywczy" targu, czyli od ruskiego srubokretu i miotly do niezwyklej urody sofy.

konia i laki mam w odleglosci 10 minut, najblizsze centrum handlowe z multiplexem i calym tym syfem - 20 min.
starostwo, poczta, urzad miasta, urzad powiatowy, skarbowka, itp. - wszystko odlegle od siebie o 5 minut piechota. ostatnio wyrabialam paszporty dzieciom, oczywiscie musialam odwiedzic 3 urzedy + poczte i fotografa, wszystko spacerkiem.
jesli sie nie musi pracowac w systemie 8h biurowym w Warszawie, to mieszkanie tu moze byc naprawde wygodne. do miasta (praca, kino, teatr, znajomi) jade 35-40 minut, nie jest to krotko ale da sie przezyc.
natomiast jesli chodzi o dojazdy codziennie w godzinach szczytu, to mieszkanie tu jest katastrofa (dlatego mam nadzieje ze zanim moje dzieci pojda do szkol, to powstanie stacja metra na prawym brzegu Wisly, wtedy polaczenia kolejowe beda miec wiecej sensu)
ale skonczyc szkole srednia i studia w Warszawie da sie bez problemu (tylko akademik nie przysluguje).

co do animowosci to tez cos posredniego - tzn. ksiadz moze i narzekac podczas wizyty "z koleda",  ze mnie rzadko widuje, ale w sumie co mu do tego skoro parafii tu z 5 do wyboru 😉 w zaprzyjaznionym sklepiku mozna z p. Grzesiem podyskutowac o polityce i ze tata planuje malowanie - ale jesli kogos wscibstwo p. Grzesia wkurza, to pojdzie sobie do innego malego sklepiku gdzie sie nie musi zaprzyjazniac
a dopoki moj kawalek starego sadu bedzie tak zarosniety jak obecnie, to bedzie zludzenie mieszkania "prawie na wsi". 

ot taki erzatz, wlasciwie ni wies, ni miasto 😉 ale ma swoje plusy (plusy dodatnie i plusy ujemne, rzecz jasna)
chociaz oczywiscie bliskosc Wwy sprawia, ze wciaz jest to bardziej sypialnia niz miasto, zwlaszcza pod wzgledem urbanistyczno-przestrzennym oraz oferty kulturalnej czy sportowej...
Ja mieszkam na przedmiesciach, kiedys była tu wieś dzis to "osiedle willowe z kolumnami" gdzie ziemię sprzedaje sie na metry. Są we wsi 2 krowy, 5 koni zimnokrwistych i dwa nasze szlachetne, trochę drobiu i koza;]
Ba sąsiad nawet "robił" owies i siano między "wilijkami". Ale klimat tu przedmiesci zdecydowanie, kazdy sobie rzepkę skrobie.
Za to nasza inna działka to wieś pełną gębą, zamieszkałych 6 domów - przy czym w dwóch mieszkają artyści rękodzielnicy co tez tworzy inny klimat, sklepu brak - codziennie przyjeżdża bus trąbiąc doniośle przez kilkaset metrów. Jeszcze nie testowałam jego zaopatrzenia. Mleko kupujemy w sąsiedniej wsi, bo w tej prócz drobiu w ilości śladowej, 4 kóz i owcy tylko psy i koty.
Mieszkańcy serdeczni, na początku wycieczki były nieco męczące - przyjeżdżamy popracować a 1,5 godziny kwitniemy pod płotem na plotkach;]
Bez zgrzytów w ogóle, użyczali prądu majstrom przez miesiąc, chcieli oddać dachówkę, pakują nam jabłka na wynos bo nasze jabłonki raszplowate.
Ale i my się staramy, tu ktoś chciał stary płot do spalenia - nie ma sprawy, gąsiory z dachu - nie ma sprawy, sąsiadce brakowało 3 kafli do pieca - nie ma sprawy.
Na razie może tak dlatego odbieram optymistycznie ze bywam tam tylko, nie mieszkam.
Ale przyjęto nas bardzo ciepło, a to było coś czego najbardziej się obawiałam.
Ciepło i miło to zawsze jest na początku. Potem wiejskie znudzone darmozjady zaczynają się wkurzać o to, czy o tamto.
Z naszą polską wsią jest tak, że jak we wsi jest jeden idiota, to z reguły cała wioska jest do kitu. Pamiętałam, jak szukaliśmy domu na wsi, że wioska, w której teraz mieszkamy do górnolotnych nie należy.
Tutaj ludziom przeszkadza, że się koniem po ściernisku na skróty do drogi polnej przejedzie. Wioska autentycznie, taka zabita dechami.
Co do księdza wiejskiego. Ja jestem mocno antykościelna, a ten tutaj to tylko mnie w tym utwierdza. Wszyscy wiedzą, że my do kościoła nie chodzimy. Aluzyjnie dano nam do zrozumienia, że wszyscy WIEDZĄ.
Wieś polska jest niestety żałosna. Zapyziałe stare babcie, które w życiu nic nie widziały. Zapite mordy "rolników" z jedną krową i dwiema kurami. Tyle zostało ze wsi i wiejskiego klimatu.

U nas kłopoty z wieśniakami zaczęły się po jakichś dwóch latach regularnego mieszkania. Od kupna innego samochodu i zamontowania kolektora słonecznego, bo tu nikt we wsi takiego nie ma. To przelało czarę goryczy...
pokemon, ja jednak mysle ze będzie inaczej bo we wsi tylko 1 dom to "tutejsi", reszta to osadnicy - mniej więcej sprzed 10 lat, do tego "inni" bo artyści
wątpię by można było ich czymkolwiek zdziwić
sąsiad trzyma katamaran w domu;]
Ech te nasze wsie...żeby one trzeźwe były !! Już samo to dużo by zmieniło.
Niestety..na kurpiach większość trzeźwa nie jest.  🙁 I stąd najwięcej problemów.
morwa   gdyby nie ten balonik...
02 września 2009 06:37
Jakiś mi się tu przerażający obraz wyłania. Po przeczytaniu tego wątku chyba bałabym się z miasta ruszyć  👀

Moi rodzice się przeprowadzili na wieś blisko 10 lat temu. Dokładniej na kolonię - jedni sąsiedzi po przeciwnej stronie drogi. Wieś właściwa 1,5km dalej.
Ludzie na początku byli sympatyczni i z biegiem czasu nic się nie zmieniło. Dzielnie znoszą nasze "wielkomiejskie dziwactwa", od czasu do czasu próbują dawać dobre rady (typu: a czemu pani trzyma tego konia na sznurku i pasie? łańcuch wbić i niech se łazi). Ale na siłę nie nawracają - najwyżej wzruszą ramionami i pójdą dalej. Gadanie za plecami na pewno też jest, ale ponieważ z gadania nic nie wynika, to czym się przejmować. Z naszej strony musieliśmy się przyzwyczaić do "wiejskiego" spojrzenia na świat, co chwilami nie jest łatwe (np. podejście do zwierząt - czasami aż boli). Regularnie odwiedza nas pan, jak sam mówi, w "potrzebie". Kilka złotych się zawsze znajdzie, a pan pamięta każdą złotówkę długu i odda jak nie w owsie to w słomie czy drewnie.
Chociaż pewnie mieszkać w samej wsi byłoby o wiele ciężej i zebrałoby się o wiele więcej minusów.
Mleko od krowy dostajemy co tydzień. Podobnie serek własnej roboty - zarówno typu "klinek", jak i "koryciński". W każde święta dwie blachy chleba domowej roboty, wystarczy tylko włożyć do pieca i upiec. Kilka razy zamawialiśmy na spółkę z sąsiadami świniak na własne wędliny (wiem, wiem - Unia zabrania...). Jak ktoś z zaprzyjaźnionych sąsiadów robi jakieś domowe specjały - zawsze podrzuci do spróbowania. A że poza tym każdy robi zakupy w normalnym sklepie? No coś na co dzień też trzeba jeść.
Wieś bardzo zdecydowanie nie żadna agroturystyczna. Większość drobni rolnicy. Kilka bogatszych rodzin - też rolników.
sznurka to myślę, że jednak to co innego 🙂
Ja bardzo żałuję, że jednak nie szukaliśmy domu w określonej wiosce, co z tego, że tu okolica ekstra, domek tanio itp, itd. Trochę nam daje jednak to, że sąsiadów za blisko nie mamy - jakieś 300/400 metrów w zależności, czy w linii prostej, czy po drodze - służebnej dodam, z którą też mieliśmy kłopoty...
morwa bo może trafiliście na taką wieś, gdzie ludzie są autentycznie życzliwi, bo takie wsie też są, pomimo pijanych panów rolników. Na takich wsiach, to nawet Ci pijani rolnicy są "inni". Serio.
Wiem to z paroletniego doświadczenia jeżdżenia i kontrolowania wiejskich -konkretnie mlecznych-gospodarstw.
Wchodzisz do jednej wsi, to jak Cię w pierwszym domu przywitają kawą i pączkiem, to jak dojdziesz do ostatniego, to masz 10 kg nadwagi i nie śpisz przez tydzień. A jedziesz do innej wioski, to jest tylko plucie za plecami, złorzeczenie i łażenie ostentacyjnie z widłami w ręce  😵 i tak co dom. Do takich gospodarstw to jeździłam z dobrze zbudowanym panem kierowcą, bo inaczej się nie dało.
Może źle się wyraziłam z tym domem z duzym ogrodem 😉 Mieszkamy na wsi, to nie jest "dzielnica willowa" tylko poprostu wioska. To najbliższych sąsiadów mam kilkaset metrów. Fakt że coraz więcej warszawiaków się sprowadza i być może za naście lat będzie nas tu więcej niż rdzennych mieszkanców. To okolica gdzie jest masa sadów, pola truskawek, pola uprawne...Ja roli nie uprawiam (mimo wykształcenia rolniczego) ale i tak czuję się mieszkanką wsi i dobrze mi z tym 😉
I powtórzę jeszcze raz - nie odczuwam wścipstwa mieszkanców wsi, że odczuwam obgadywania, nie widzę aby się dziwili...wręcz przeciwnie, mam wrażenie że wszyscy się poprostu wzajemnie szanujemy. My ich za ciężką pracę, oni nas za to że woleliśmy mieszkać na wsi niż w mieście mimo tego że to rodzina "doktorów"  😉
pokemon, my trafilismy przypadkiem akurat tam
po 2 latach poszukiwań
kiedys cała wioska rękodzieło do Cepelii robiła, banda czubów hihi
a tez człowiek miał obawy jak bedzie, po przemierzeniu działki okazało się ze od dawien dawna dzierzawiący od sąsiadki worał się na hektar nam, przyjechał geodeta pomierzył a tu działka większa, w takich sytuacjach być mogło roznie pewnie łącznie z ciąganiem się 15 lat po sądach
na ucieszonych nie wyglądali ale stwierdzili ze tak jest i tyle
a popaprańcy mogą byc wszędzie, my cały zeszły rok walczylismy z sąsiadem na przedmiesciach co sobie ogierka puszczał jak chciał i gdzie chciał bo miał dziurawy płot a my drzelismy o kobyły bo ogierek głownie u nas sobie łaził, a jak mu płot sznurkiem połatalismy to zgarnelismy opieprz od innego ze tak nie mozna!!!

Sąsiadka inna ( przedmiescia) przeoruje swoją drogę by jej ludzie nie zawracali i wylatuje na nich z wrzaskiem... , a sąsiad chciał sobie puścic 1,5 km druta przez naszą działkę bo zawsze tak "pasał" i nie bedzie kupował pastucha jak ma w domu "prund".

Swirów nie brakuje, w blokach takze - sąsiedzi mamy wychodząc z domu zamykali dobermana na 4 piętrze na balkonie...

morwa, fajnie macie! nawet nie wiedziałam!

tak przy okazji wkleję wam "zasady zycia na wsi" z bloga który czytuję i polecam http://chatamagoda.blogspot.com/

Dla każdego przeniesienie się z miasta na wieś może być powodem do głębokich zadziwień. Inne zwyczaje, inni ludzie. O odmiennych warunkach życia już nie wspomnę bo same się cisną.
Po pięciu latach spędzonych wśród łąk, lasów, widoków i tubylców, dopracowałam się kanonu zasad.
Oto one (kolejność przypadkowa):
1. Kłaniam się każdemu, nawet jeśli nie znam osoby.
2. Nigdy nie pożyczam pieniędzy.
3. Z każdym trzeba długo porozmawiać o aktualnej pogodzie lub innych sprawach aktualnych i ogólnych, zanim przejdzie się do meritum. Nie da rady na skróty.
4. Są tematy, których nie należy poruszać, na przykład, że się lubi kogoś, kogo nie lubi rozmówca.

O pracy się nie rozmawia! Nawet ci, którzy całymi dniami siedzą popijając piwo przed sklepem, okazują się nieludzko zapracowani i zmęczeni. Praca to temat Tabu!
Ponieważ tubylcy liczą nam samochody na parkingu, przeliczają ich ilość na osobo/noclegi i z tego za pomocą prostego mnożenia wyliczają zarobione przez nas krocie - o pieniądzach też się nie rozmawia bo i tak wszyscy wiedzą jacy z nas bogacze. Oczywiście w swych wyliczeniach całkowicie pomijają nasze koszty.
5. Czas to pojęcie względne.
6. Obietnica i umowa to pojęcia abstrakcyjne.
7. Planowanie czegokolwiek jest stratą czasu i energii. Pogoda lub ludzie zawsze pokrzyżują wszelkie plany.
8. Nigdy nie należy pożyczać pieniędzy.
9. Trzeba mieć drewno na zimę. Dużo!
10. Jedna zamrażarka to za mało.

11. Jeśli coś posieję to wyrośnie... lub nie wyrośnie.
12. Świat zwierząt jest jeszcze mniej przewidywalny niż ludzki.
13. Niczego nie da się ukryć zatem ukrywanie nie ma sensu.
14. Nie należy reagować na plotki na swój temat.
15. Nie dawać zaliczek.
16. Trzeba mieć sprawny samochód. I gumiaki.

17. Piła i kosa spalinowa to artykuł pierwszej potrzeby. Nie można na tym oszczędzać.
18. Nie należy narzekać na hałas gdy wieś się bawi - zabawa to rzecz święta.
19. Nie wolno pracować na widoku w niedzielę!!! To, że większość nie pracuje również przez resztę tygodnia nie ma znaczenia. Nasza praca w niedzielę obraża ich osobiście.
20. Nigdy, przenigdy nie pożyczać pieniędzy!
21. Kiedy pada (deszcz, śnieg) należy głęboko wierzyć, że kiedyś przestanie.
22. Wcześniejsze doświadczenia, wykształcenie i droga życiowa są na wsi bez znaczenia i nie przydają się. Należy nabrać pokory - przy najprostszym nawet mieszkańcu wsi jest się skończonym głupolem i wszystkiego należy uczyć się od początku.

23. Trzeba być przygotowanym na wszystko.
24. Nigdy nie pożyczać pieniędzy!


Reszta to pestka.
morwa   gdyby nie ten balonik...
02 września 2009 07:11
No fakt - myślę, że trafiliśmy przez przypadek naprawdę fajnie. Nie wątpię, że nieodpowiedni sąsiedzi potrafią zepsuć całą przyjemność mieszkania na wsi.
Oczywiście u nas też są nieprzyjemne przypadki. Raj na ziemi ciężko znaleźć. Ale zdecydowanie więcej jednak tych przyjemnych 😉
Szkoda, że okolica zaczyna powstawać coraz więcej "willi". Pewnie za parę lat po klimacie tego miejsca niewiele zostanie 🙁
1,7,16,17 - zgadzam się 😉
a jak u was jest z tą pracą w niedzielę?
ja się staram tego po prostu nie robić
Urodziłam się i wychowałam w małym miasteczku .Dawniej bardzo „miejskim” miasteczku . Zamość był taką wyspą wśród pól i lasów. W latach 70/80 moje „miejskie” miasteczko zaczęło się rozrastać o blokowiska zamieszkałe głównie przez napływającą z tych pól ludność wiejską. I klimat się zmienił.
Studia –Lublin – też nie metropolia. Podobało mi się nawet.
A potem już do dziś Kraków-duże miasto. I to samo centrum. Trudno było mi przywyknąć. Wszystko działo się szybciej , hałas, ruch i ta anonimowość. Potem jeszcze pomieszkiwałam okazjonalnie w znacznie większych miastach świata .
I nawet nie zauważyłam, kiedy  przywykłam.
Teraz, kiedy żyję już z górki mam takie dni, kiedy tęsknię za małym miasteczkiem czy wsią. Marzy mi się spacer na targ, gdzie każdy mnie zna . Pogaduszki z sąsiadami. Lokalne święta i uroczystości.
Jednak tego świata już zwyczajnie nie ma.
Małe miasta, podobnie jak opisana przez jkobusa wieś –to jakiś dziwny twór.
Nic tam nie ma. Usiłowałam wymienić deskę w podłodze w domu mojej Mamy i problem był podobny jak z zakupem sera pleśniowego na wsi. NIE MA. Majstra nie ma, sklepu z deskami nie ma.
Wszystkie sprawy tak łatwe do załatwienia w dużym mieście są w miasteczku nie do pokonania. Niby bezrobocie i bieda a prostych usług nie uświadczy.
Poza tym inaczej płynie czas. Moja Mama zawsze narzeka ,że jak przyjadę to wedle jej zegara stale się śpieszę. Załatwiam w godzinę dziesięć rzeczy bo do takiego tempa życia przywykłam. Szybko, autem podskoczę, po drodze to i tamto i już –po krzyku. Mama zmęczona bo planowała tydzień na wszystko. A ja bym zwariowała ,jakbym miała tak wszystko odkładać . Teraz już zawodowo żyję spokojniej, weekendy spędzam u konia-ale dawniej całe lata pracowałam po 16 godzin w dwu pracach jednocześnie. Nawyki wykorzystania czasu zostały. Treser też marudzi, że ja w RR stale coś robię i nie umiem siedzieć bez zajęcia.
I tak na spokojnie przemyślałam – czy ja w ogóle się już nadaję do życia bez dużego miasta ?
Do ciszy, której nie umiałbym zapełnić. Do takiego bezruchu . Do bycia „obcą –inną” . Na dodatek-jak przypuszczam w Zamościu byłabym kimś, komu się pewnie nie udało skoro wrócił. Bo teraz paradoksalnie w rodzinnym mieście krakowska rejestracja i inny akcent otwiera mi wiele drzwi.
Na to zwróćcie uwagę. Inaczej w małej społeczności funkcjonuje miastowy . Jeszcze taki z Warszawy czy Krakowa . A jak się staje swój, zgubi miejski polor to trafia na najniższy szczebel drabinki społecznej. Nikt nie chce korzystać z jego miejskiej wiedzy i doświadczeń . Lepiej punktować niewiedzę w sprawach wiejskich.
Mówią ,że starych drzew się nie przesadza. Chyba tak jest.
Prawdę pisząc właśnie na sznurkę liczyłem w tym wątku - tak często pojawia się na zdjęciach w wiejskim otoczeniu  :kwiatek: 💃

Z pożyczaniem pieniędzy nie mam aż tak drastycznych wspomnień, ale... to jest trochę dłuższa historia. Od metra mieszkańcy okolicy dzielą się na takich, którzy pracują i coś mają i takich, którzy nie pracują. Z większością tych, którzy pracują, zdążyłem się w mniejszym lub większym stopniu zaprzyjaźnić. W szczególności niezmiernie zapracowany jest mój kolega Radek, z sąsiedniej wsi, największy gospodarz w okolicy - w każdym razie, jeśli ilością obrabianej ziemi, traktorów i innych maszyn to liczyć. Radek zaorał moje nieużytki, uprawił je - oczywiście nie za darmo, ale od połowy zeszłego roku przeszliśmy głównie na rozliczenia bezgotówkowe. Skosił mi łąkę i zabrał trawę dla swoich krów na przykład. Ja mu kupiłem agregat uprawowy - on w zamian uprawił mi i obsiał drugie pole (jeszcze do końca wartości tego agregatu nie odpracował - a jestem w takiej desperacji, że chyba będę próbował odebrać to w gotówce...). Potem ja mu pożyczyłem na spłatę kredytu jak nie miał gotówki na przednówku. Oddał, a jak mnie zabrakło na kabel, to sam mi pożyczył - akurat miał, bo dostał za mleko... No niestety, Radek dał plamy z koszeniem tego mojego drugiego pola. Fakt, że to trudne przedsięwzięcie, bo tam jest łącznie między 8 a 10 ha (nie wiem dokładnie, bo przypadkiem woraliśmy się w działkę sąsiadki - próbowałem to jakoś załatwić, np. wydzierżawić to od niej, kobieta jest mocno starsza i mieszka w Warszawie - telefon odebrała bodaj jej synowa, która faktu posiadania przez teściową jakiejś od dziesięcioleci nie uprawianej ziemi w Boskiej Woli nie przyjęła do wiadomości i brutalnie zakończyła połączenie; czuję się zatem upoważniony zaorać to do końca, nie wiem tylko, ile tego naprawdę jest, bo nie mam o działce żadnych danych, poza numerem i nazwiskiem oraz adresem właścicielki...) dość trudnego terenu - nie dość, że ciągle trochę nierówno (to w ogóle górka jest, a przy tym orka, bronowanie i wałowanie nie wyrównały wszystkich dołów po karpach do końca), to jeszcze zostawiłem sporo drzewek w mniejszych lub większych kępach, konie to lubią... Tym niemniej, plama jest bolesna, bo raz, że nie skosił do końca (zaczął było już późno, a teraz to na większości tego, co skosił, robi się późno na drugi pokos...), a dwa, że nie zebrał tego, co skosił. Tam, gdzie przerosło - Bóg z nim i z tą trawą, niech leży i użyźnia. Jednak w niektórych miejscach trawa nie wybiła spod gęstego dywanu "siana", który teraz pracowicie, łamiąc grabie i własne stawy, wyczesujemy, suszymy i zwozimy... Szaleństwo nie praca!

W ogóle, to kwestie gotówkowe są traktowane przez tubylców dość przyjaźnie: np. drugi miesiąc nie reguluję rachunku za nawozy i wcale nie mam co tydzień telefonu w tej sprawie... Wiadomo, że zapłacę: nie zabiorę przecież ziemi i się nie schowam... Sołtys też nie nalega za uregulowanie pozostałej części należności za pracę jaką wykonał przy pierwszym etapie naszej inwestycji. Zapłacę mu, nim zacznę drugi etap. Tak jest z wieloma rzeczami.

Co do aprowizacji, to podejrzewam, że trzeba się rozglądać po drugiej stronie torów. Tam już prawie Puszcza Kozienicka, jakieś mięsko się znajdzie...
jkobus, jakbym mogła sobie odpuscic taki temat!

aaa dobra przypomniało mi się;]
jest jedna plama na tej sielance
mamy sąsiada na kolonii co nam do jamy  - kiedyś wieś wybierała żwir- nosi śmieci
któregoś pięknego razu przyłapaliśmy go na gorącym uczynku, najpierw się zaperzył twierdząc ze to wiejskie, potem sprowadzony do pionu już nie chciał sprawdzać czyje to w gminie
a na koniec pouczony ze możemy to załatwić inaczej - czytaj z policją ewentualnie możemy pickupem mu zwieźć nasze śmieci i wysypać jemu za płotem mowił ze nie będzie
dróżka która spacerował do jamy zarasta, wnioskuję ze znalazł inne miejsce bo o kontener nie posądzam
Aby odpisać w tym wątku, Zaloguj się