Kim jestem i co robię...

Dawno myślałam by napisać, ale jakoś… nie mogłam i cały czas myślałam czy opowiedzieć całą swoją historię, czy jednak ogólnikowo.
Ostatecznie wyszło ogólnikowo, dzięki temu sama sobie uporządkowałam co się u mnie działo:

Jestem szesnastolatką.
  Patrząc w tył, z dzieciństwa widzę głównie 3 obrazy : Kopanie piłki przed domem z moim rodzeństwem ciotecznym, całe dnie na huśtawce huśtana przez dziadka na miejskim blokowisku oraz oglądanie treningów i zawodów crossowych . Wychowywała mnie przede wszystkim babcia i wiem, że gdyby nie ona to prawdopodobnie miałabym zupełnie inne wartości życiowe i ambicje.  Przez to również bardzo dużo widziałam w dzieciństwie, może nawet za dużo.
  Od zawszę chciałam być chłopcem a rodzina nazywała mnie od urodzenia małym Jackiem. Chłopczycą faktycznie byłam i jestem, w zerówce kłóciłam się ze świętym mikołajem by dał mi motor a nie lalkę, pare lat później byłam mistrzynią w siłowaniu się na rękę a dziś mam więcej dobrych kumpli niż koleżanek. Jednak zawsze znalazł się ktoś kto mówił „Dziewczynce nie wypada”. Gdy miałam 4 lata zaczęłam chodzić na gimnastykę artystyczną, podobno dla zdrowia i tam nauczono mnie kontroli emocji i pewnej dyscypliny.
   W wieku 6 lat pierwszy raz tata zabrał mnie na lodowisko i mimo, że w ogóle mi się to nie spodobało i nigdy tego nie lubiłam, jeździłam od wtedy regularnie, tylko ze względu na to, że była to jedyna rzecz którą robiłam z tatą. Robiłam to nawet po tym jak łyżwiarz odciął mi kawałek palca. Rzuciłam dopiero kilka lat temu gdy zaczęłam jeździć tak naprawdę sama, mimo że tata był na tym samym lodowisku. Strasznie się z tego cieszę bo za każdym razem gdy wchodziłam na lodowisko czułam strach i miałam przed oczami scenę z mojego wypadku.
  W wieku 8 lat zostałam rzucona na trochę głęboką wodę. Jako 8 latka musiałam sama siebie przyszykować do szkoły, zrobić śniadanie i kanapkę do szkoły, przypilnować bym miała odrobione lekcje, odebrać się ze szkoły i robić wszystko tak jak babcia uczyła nie myśląc nigdy „nie umiem”. Wtedy zafascynowały mnie konie, wielkie, majestatyczne, zwierzęta które z jednej strony są piękne, poruszają się z gracją a z drugiej są nieobliczalne i potrafią zabić. Wtedy zapragnęłam jeździć. Wtedy też zaczął się mój pociąg do adrenaliny, którego jeszcze wtedy nie zauważałam. Nie chodziłam już wtedy na zajęcia gimnastyczne i chcąc zająć sobie czymś czas zapisałam się na szkolne zajęcia taneczne, o których powiedziałam rodzicom dopiero po jakimś czasie, gdy zaprosiłam ich na pierwszy egzamin. Nawet nie spodziewałabym się, że stanę się jedną z lepszych w grupie. W taniec poszłam dalej, byłam w tym dobra, ze względu na co mój ojciec mnie zauważył i jeździł ze mną na zawody by z dumą siedzieć na widowni.
  W wieku 10 lat, w końcu namówiłam rodziców na to by pozwolili mi wsiąść na konia. (a raczej mamę namówić bo widziała, że jest to moje marzenie). Za każdą jazdę płaciłam ze swojego kieszonkowego, które od 2 lat odkładałam właśnie po to by móc zacząć jeździć. Robiłam wszystko, czego ode mnie rodzina oczekiwała a każdą karą jaką miałam był zakaz pójścia na konie. W końcu mój tata po paru miesiącach, gdy zrozumiał że konie nie są moim przejściowym kaprysem postawił mnie przed wyborem. Musiałam wybrać między tańcem a końmi. Wybrałam konie i chyba pierwszy raz w życiu naprawdę zrobiłam to co chciałam, nie patrząc na oczekiwania rodziców ani na to czego ode mnie wymagano.  Wtedy można powiedzieć, że straciłam ojca. Człowieka, z którym mimo że się o to nie prosiliśmy łączyło mnie całkiem sporo, chociażby wspólna miłość do motorów.
  Moja decyzja zmieniła o wiele więcej niż bym przypuszczała. W stajni spotkałam wielu ludzi, zupełnie innych niż znałam wcześniej. Zawarłam przyjaźnie, spędzałam z tymi osobami wakacje, wyjeżdżałam z nimi i ich rodzicami. Niektórzy z tych rodziców nieświadomie również wpłynęli na moje wychowanie, wykształtowały się we mnie dzięki nim pewne zachowania, których nie poznałabym w domu. To wszystko zmieniło również wiele wiecej i ukształtowało mój charakter.
  Po 3 latach jazd w różnych stajniach, na wielu koniach, z wieloma ludźmi, prywatnie i rekreacyjnie pojechałam na swoje pierwsze zawody. W ten dzień mój tata widział mnie drugi raz na koniu. Pamiętam, że pierwsze było ujeżdżenie. Po ujeżdżeniu, które zawaliłam tata z którym już prawie w ogóle nie rozmawiałam podszedł i zaczął mówić. Słowa pamiętam do dzisiaj i to one sprawiły, że wsiadając na konia przed skokami podjęłam decyzję o tym, że jest to mój ostatni raz na koniu. Przy okazji tego ostatniego razu nie zmarnowałam i skoki wygrałam.  Paradoksem jest to, że mój tata chwalił się o osiągnięciu przeze mnie sukcesu w pasji, w której mnie zawsze wspierał swoim znajomym.
  W wieku 13 lat bardzo ważna zaczęła być dla mnie muzyka. Pomogła mi ona w wyrażeniu pewnych emocji, których nie umiałam wcześniej wyrażać, nie nauczyłam się w dzieciństwie. Kupiłam gitarę, bezinteresownie zaczął uczuć mnie na niej grać ksiądz, postanowiłam poprosić tatę o lekcję wokalu bo nie umiałam wytrzymać bez żadnego zajęcia dodatkowego, które pozwoliłoby mi się na chwilę odciąć. Negocjował ze mną powrót do tańca, w końcu się zgodził, po roku uczęszczania zgodę cofnął.
  Przez ostatnie 2 lata muzyka towarzyszyć zaczęła mi wszędzie, wręcz obsesyjnie. Zaczęłam rysować, pisać, chodzić do teatru sztuka jest w moim życiu w szeroko pojętym tego słowa znaczeniu.
  Wychodziłam z domu i siedziałam o 22 nie odbierając telefonu po prostu pod swoim ogrodzeniem, sama wychodziłam na spacery, wychodziłam i siadałam po prostu w na pobliskiej ławce i myślałam. Wszystko to robiłam gdy byłam rozdarta, dlatego że przed wszystkimi po zakończeniu jeździectwa udawalam twardą. Przestałam radzić sobie z pewnymi problemami, które narastały i mimo, że przez bardzo długi czas wiedział o tym tylko mój przyjaciel to dziś potrafię się przyznać do tego, że próbowałam sobie odebrać życie. Przyjaciel mnie pozbierał, chociaż nie musiał i jestem mu za to bardzo wdzięczna. Wystarczyło, że dałam się raz na mówić na wyjście  z domu i zabrał mnie do innych ludzi, wśród których znalazłam sobie miejsce.
  Kim jestem? Naprawdę nie wiem. Na pewno nie rodzinną wizytówką, którą wymagano bym była.
Co robię? Nadal rysuję, piszę, czytam, czasem robię zdjęcia, pływam w muzyce, ostatnio zabrałam się za produkcję dupstepu i bitów, koncertuję, mam swoją grupę znajomych, zdobyłam dobrych znajomych, mam pewne plany... i chyba nadal udaję twardą bo ostatnio rozkleiłam się przy przyjaciółce, którą mam 12 lat a ona mi oznajmiła, że pierwszy raz widzi jak płaczę. Marzy mi się mieszkać za granicą, mieć doga niemieckiego, rasowego, puszystego kota, kupić motor, konia, odwiedzić Skandynawię. Od tego roku szkolnego planuję również wrócić do wokalu i robić to dla własnej przyjemności przy tym realizując plany. Co może być śmieszne- w tym roku zaczęłam odkładać pieniądze na studia, w razie jakby udało mi się zdobyć stypendium w uczelni za granicą i trzeba byłoby opłacić mieszkanie. Czuję od roku na tyłku wielkiego kopa do nauki i dążenia do celu. Na razie w myślach onkologia lub informatyka. Jak będzie, zobaczymy. Historia nadal się piszę 🙂
ed:
  Staram się być sobą, niezależną, nie ulegać wpływom innych, przez co nie mam akceptacji przy sporej części rodziny. Druga babcia uważa mnie za ćpunkę, tak jak i jej córka, i córka jej córki. Mama w prost powiedziała, że mnie nie akceptuje i nigdy nie zaakceptuje a poznawać mnie nie ma zamiaru. Od tego 8 roku życia uczyłam się takimi rzeczami nie przejmować i chyba w końcu nauczyłam, w końcu opinia innych i to jak mnie postrzegają nie próbując nawet chociaż trochę mnie poznać mnie nie dotyczy i nie dotyka. To uważam za jeden ze swoich większych sukcesów. Chyba zawiodłam już wszystkich, ale nie we wszystkim siebie.
Ponia   Szefowa forever.
18 lipca 2013 23:23
Super czyta się wasze historie!
Alabamka, musiałaś troche poczekać, ale już jestem ;-)
W chwili obecnej więcej mnie nie ma niż jestem na forum.

Pońka, rocznik 89.
  Jeździć chciałam od zawsze ale z końmi związana jestem od 1999 roku, od 2001 do 2011 roku czynnie startowałam w skokach - dochodząc do poziomu MR, plus 2 starty w DR. Późniejsza kontuzja wykluczyła mnie na jakiś czas z treningów i, wtedy też postanowiłam odpocząć od koni, treningów, startów. Bardzo, bardzo długo konie stanowiły 99% mojego życia, zmieniałam nawet studia, by łatwiej mi było trenować. Podczas tej przerwy poznałam troche "normalnego" życia, takiego bez koni, z wyjściami do kina, z czasem dla siebie. W maju 2012 roku pomyślałam o wyjeździe za granice, na wymianę studencką - i tak po dostaniu pozwolenia z góry ( wspólnie z tatą prowadzimy ośrodek, więc wyjazd na 5 mcy wcale nie był taki prosty) pojechałam do Danii. Jest to decyzja, której absolutnie nie żałuje - odpoczełam, poznałam fantastycznych ludzi - tam zrozumiałam,że jak się coś kocha to trzeba, to robić. Do koni wróciłam, trenuje sobie powoli spokojnie i pewnie coś zacznę startować jak tyko finanse pozwolą.

Poza końsko :
  Charakter mam wcale nie taki łatwy, jak sobie coś wymyślę to tak ma być i koniec. Odpowiedzialna, pracowita jeśi się czegoś podejmuje to robię, to na 100%, zawsze pomocna, choć czasem powinnam powiedzieć nie. Staram się nie zawodzić ludzi, mimo że często, to oni sami zawodzą. Coś jeszcze - samodzielna aż do bólu, nie umiem prosić o pomoc, zawsze wszystko robię sama i udowadniam całemu światu,że ze wszystkim sobie poradzę. Uwielbiam wyzwania.
  Przygodę ze studiami zaczełam od administacji na UG, później zrezygnowałam na rzecz Sportu ze spec. jeździectwo na AWFiS Gdańsk. Trochę żaluje,że nie powalczyłam bardziej o tą administrację no, ale cóż -, gdybym, wtedy miała ten rozum co teraz ;-) Świeżo upieczona absolwentka w/w kierunku z tytułem trenera II klasy państwowej, od października rozpoczynam mgr na Awfis ze spec. Zarządzanie w Sporcie.
I, to jest coś, co mnie kręci, od zawsze byłam gospodarzem klasy, potem na UG - Starostą - ja jedna i 400 osób, które, jeśli czegoś nie wiedziały/ nie załatwiły przychodziły do mnie :-) Gdy chciałam zrezygnować, to mi nie pozwolili.
  Na awfis dokładnie ta sama sytuacja, ale troszke mniej osób - nie bez przyczyny miałam koszulkę z napisem szefowa 😀. Uwielbiam to, spełniam się w takiej roli , czasem miałam ich dość, ale nawet jak obiecywałam sobie,że nie będe wszystkiego załatwiać to wytrzymywałam tylko kilka dni. Będzie zaraz miesiąc jak się obroniłam, a po dzień dzisiejszy mam telefony pt. jakie dokumenty, gdzie składać/ co z rekrutacją / a najlepsze są dlaczego w dziekanacie czegoś jeszcze nie ma ;-) Szefowa forever. jak nic.
Ostatnie 3 lata miałam możliwość pracy przy CSIO *** w Sopocie, z czego 2 lata jako dyr. biura zawodów. Pomimo, całej pracy, szaleństwa z tym związanego uwielbiam to robić. Naprawdę się w tym spełniam ;-). Lubię też występować publicznie, nie mam problemu z wypowiadaniem się przed szerszym gronem ludzi, jedym z większym wyzwań było współprowadznie uroczytej kolacji dla rodziców i przyjaciół podczas mojego pobytu w Danii, ale jak już wejdę na scenę i zacznę, to na szczęście stres mija 😉

W tym roku podjełam się czegoś co było nie lada wyzwaniem - 2 obrony i CSIO w ciągu 2 tyg, ale udało się i jestem z siebie dumna 😉
Plany na przyszłość - są, jak się spełnią to może tu jeszcze kiedyś coś dopiszę.
Uwiebiam wysokie szpilki, sukienki -, gdybym mogła chodziła bym w nich codziennie 😉
Tak wyglądam bardziej oficjalnie 😉
Ponia, Dziękuję, trochę mi się wyjaśniło, chociażby podpis pod avatarem i co tam robisz na zdjęciach, które widuje gdzieś na facebooku a Ty zawsze jesteś na galowo  🙂
Alabamka - rocznik '97? 😉 Jeśli tak to jesteśmy rówieśniczkami  😀 Ogromny 👍 w Twoim kierunku - bardzo dojrzale piszesz, a Twoja historia mnie nieźle ruszyła, dojrzałe decyzje, nie no, aż musiałam 3 razy spojrzeć do początku czy aby na pewno to Ty pisałaś, że jesteś szesnastolatką  👀
madmaddie   Życie to jednak strata jest
18 lipca 2013 23:53
cavaletti, napiszesz tu?  :kwiatek:
agatat, Zgadza się, w 1997 roku się urodziłam. Dzięki, to miłe  🙂
Powiem Ci nawet, że mamy trochę ze sobą wspólnego bo również nie lubię historii, umiem skręcać meble, robić grafikę, szyć na maszynię i pisać strony, haha.
.
Muchozol, Ty napisałaś o fortepianie... i mi się coś uświadomiło, że kiedy pisałam o sobie, tak się spinałam, żeby napisać wszystko co potrzebne, a zapomniałam o bardzo istotnej dla mnie rzeczy! o MUZYCE...

w szkole podstawowej skończyłam ognisko muzyczne 6letnie, w 5 lat, z wynikiem celującym jako jedyna (pochwale sie a co), jeździłam na koncerty-ja, 12latka wśród dorosłych...pianino było moim życiem. Przestałam grać, kiedy rodzice "wywieźli"mojego ukochanego psa, który chorował (nie wiem co to było... miał takie ataki jakby padaczki, piana mu z pyska leciała i nie kontrolował co się dzieje wtedy, był ponoć niebezpieczny, zaczęło się prawdopodobnie od kleszcza w okolicach oczu), a tak naprawdę uśpili chyba. I do gry wróciłam dopiero po około 7 latach (ani razu w międzyczasie nie usiadłam do pianina) na studiach jak odkryłam w akademiku pianino strasznie zakurzone. I tak sobie teraz czasem pogram, mam elektroniczne w domu, ale już szału nie ma, do lat świetności nie wrócę... z perspektywy czasu bardzo żałuję, że przestałam grać (niestety zawsze byłam zawzięta), bo jako 12latka miałam propozycje stypendium muzycznego i zaprzepaściłam coś, co bardzo kochałam. Pewnie moje zycie wyglądałoby inaczej... no ale...

jeej jak ja lubię ten wątek. Uświadamia mi, jak głębokie potrafią być przeżycia i przemyślenia młodych, naprawdę młodych osób (16 lat!- szacun).
Czasem czytając co piszecie, mam łzy w oczach..ale czasem radość wielką🙂

.
dostrzegam jedną, powtarzającą się rzecz w naszych historiach. (może nie u wszystkich, ale u sporej części) mam na myśli przerwę w obcowaniu z końmi. i jest to dla mnie podbudowujące. sama obecnie tkwię w takiej "izolacji" od koni. mam nadzieję, że uda mi się do nich wrócić, a raczej posiadać własnych skromnych kilka sztuk(i nie mówię tu o wielkim stadzie a o 2-3 szt. być może jeden kuc). i czytając niektóre wypowiedzi nadzieja we mnie nie gaśnie, a wręcz się rozbudza  🙂 miło.

Facella   Dawna re-volto wróć!
19 lipca 2013 10:21
Napisałam o tym niewiele, ale też miałam przerwę w jeździectwie - prawie pół roku, przyszło to naturalnie zeszłej jesieni (nie mamy hali), terenów miałam już po dziurki w nosie, ujeżdżalnia nie nadawała się do jazdy... Przestałam jeździć, przyjeżdżałam tylko do koni, później przyjeżdżałam jeszcze rzadziej... W kwietniu uszkodziła się moja ukochana kobyła, awantura z właścicielem, moje myśli, że już nigdy się tam nie pojawię... I przede wszystkim szkoda konia, bałam się o nią strasznie. Wróciłam po miesiącu, właściciel jak gdyby nigdy nic, od czerwca znowu jeżdżę - chociaż brakowało mi motywacji i chęci do powrotu w siodło, ale tak naturalnie jak odeszły, tak samo wróciły.
Muchozol Życzę szczęścia z narzeczonym i chcę tu kiedyś zobaczyć wasze ślubne zdjęcia na koniach!  🙂 (tzn w wątku na temat ślubów)
.
Z dziąsłami już trochę lepiej, kupiłam meridol to nie skaczę z bólu szczotkując zęby, omijam zimne i słodkie, powoli się poprawia.
Dziękuję, naprawdę, ale we mnie nie ma nic specjalnego i wielce różniącego od innych szesnastek, to tylko liczba  🙂
tomia,  nie trać nadziei! ja bardzo końskie miałam życie, od najmłodszych lat "gnojowałam" za pracę, poszłam do technikum hodowli koni, kupiłam własną szkapę, ale sprzedałam jak pojechałam pracować przy koniach do francji. jak wróciłam nie miałam wizji na jezdziectwo kompletnie! wiedziałam, że w szkółce nie ma szans, bo nie czułabym się dobrze, brakowało mi "koniarstwa" a nie "jezdziectwa". własnego konia z którym mogę robić to, co uważam, tej więzi. wiedziałam, że nic oprócz własnego zwierza nie zaspokoi tego "głodu". w tym czasie porzuciłam starą voltę, nie mogłam patrzeć nawet na zdjecia koni, bo serce bolało.

a pózniej dostałam w prezencie końską emerytkę. i tak po kroczku po kroczku mam ją teraz wraz z kucykiem pod domem. i powiem Ci, że zupełnie inaczej podchodzę do koniarstwa niż wcześniej. dużo dojrzalej, bardziej świadomie. więc dla każdego jest nadzieja na powrót, i może być on dużo lepszy niż to co było kiedyś!
trzymam kciuki za Twój powrót!



Isabelle  :kwiatek:
chyba mam tą samą fazę, przez którą przechodziłaś.
ze szkółką mam podobnie. nie ciągnie mnie, żeby jechać do jakieś stajni na konia jak na rower. zawsze w pracy miałam jakiegoś konia, który był moim "faworytem". z którym miałam tą więź. był Bedron, była Monta Bella, był Peter, był Trol, Kiler... i nie były to konie na godzinkę i odstawka do boksu. to były długie godziny z tymi końmi (nie tylko w siodle, nie tylko na lonży, ale i na wybiegu i w boksie..).

też przechodzę ten ból za każdym razem jak widzę konia. coś mnie w gardle ściska. płakać się chce i cieszyć zarazem, że chociaż widzę, że chociaż czuję koński zapach z oddali. i to boli.

marzy mi się taki własny koń. taki do stworzenia z nim więzi, trwania z nim w jednym stadzie. ale co będzie, to się okaże. nie chcę (choć z drugiej strony chciałabym tak już) koniska w celu "miecia" (posiadania), chcę go w celu "bycia" z nim.
i dziękuję za tego posta. jest bardzo miły  🙂

a Isabelle, nie widze Twojej historii.. zachęcałaś kilka osób do przedstawienia swoich historii. a Twoja gdzie się podziewa? 👀 chętnie, pewnie nie tylko ja, posłucham (poczytam)
tomia,  będzie długa i nieciekawa 😉
jestem wiecznie uśmiechniętą optymistką. za maską optymizmu i siły można się też czasem dobrze schować, co mi odpowiada. Bywam złośliwa, zaborcza, choć tego nie lubię. często jestem bezkompromisowa, a nadmierna szczerość nie przysparza przyjaciół. Zawsze bardzo uważnie ich dobierałam, teraz jest ich garstka, ale czuję się w tym dobrze. mam bardzo duże poczucie humoru, duży dystans do siebie, ale raczej z tych, co czytają książki na przerwach w podstawówce, a nie z kółek wzajemnej adoracji.
Konie zawsze były tym, z czym chciałam wiązać swoją przyszłość. Najmłodsze lata spędzone w stajniach, gdzie więcej było pracy niż jazdy, później zamiast wczasów całe wakacje spędzane w różnych końskich miejscach Polski, znów na zasadzie jazd za pracę. Z jednej strony żal, bo przecież po tylu latach mogłabym być dobrym jeźdzcem, a nie jestem. a z drugiej strony dziękuję matce za jej surowe wychowanie, wedle którego musiałam sama zapracować na własne przyjemności.
Dzieciństwo z mirabelkami, jeżdzeniem rowerem i umorusaną buzią. ani złe ani dobre. ciężka w kontaktach matka, wmawianie, że świat jest zły i tylko chce mnie ugryźć i nikomu nie można ufać. sprzeciwianie się tym tezom, codziennie, naiwnie, uparcie.
Zwiedzanie kraju i konwencji japońskiej animacji i kultury.
później technikum hodowli koni, pierwszy własny koń. Zły związek, zły mężczyzna, 17 latka pracująca na nieroba i damskiego boksera. otrzeźwienie i wyjazd za granicę, sprzedaż konia.
Później pustka. taka proza życia. kolejne miejsca pracy, kolejne upadki i wzloty. kłopotek zdrowotny, kopnięty w zadek, dochodzenie do siebie i otrzeźwienie, że oszukałam przeznaczenie. Potem śmierć babci, która od zawsze z nami mieszkała. Opieka nad załamaną psychicznie matką, która powtarzała w histerii, że "teraz ona może umrzeć, bo ja sobie dam radę". i niestety pół roku później po pęknięciu tętniaka odeszła ona. lat 20-21, bez rodziny z kłopotem co tu zrobić. głupie pytania "jak sobie dałaś radę?" i oczywiste odpowiedzi "musiałam". durne wyobrażenie nieistniejącego heroizmu.
Później ułożenie i jakiś stały punkt zaczepienia. nieśmiałe marzenia o koniach. 18 letnia wielkopolsko-hanowerska klacz. tak jak ja uparta, trochę nieufna ale szczera i radosna. Mikrostajnia przy domu, własna działalność, godziny spędzone w smarze i oleju. Niechciana nigdy ciąża, która okazała się chciana. Połamana noga, połatana na płytki i śruby. realna wizja niepełnosprawności. udało się, kuleję, ale chodzę bez kuli, nie wiem czy kiedyś pobiegnę w maratonie, ale na pewno się postaram. czy wsiądę na konia? nie wiem. ale wystarcza mi, że codziennie pijąc poranną kawę patrzę na te zwierzaki na łące.
teraz po komplikacjach poporodowych(pech mnie chyba lubi) 6 tygodniowa córeczka, którą z uporem maniaka całuję i zapach lekko kwaśnego mleka na poduszce, gdy się budzę. nowy człowiek, nowa szansa.
nie jestem nikim wyjątkowym. chciałabym być w czymś wybitna. pewnie nigdy nie będę, ale mam jeszcze trochę czasu na próby. 

Jestem szczęśliwa. jeszcze nie spełniona, ale szczęśliwa. staram się dzielić moim optymizmem, gdy widzę, że komuś go brak. lubię świat, choć czasem ludzi mniej. lubię czarną kawę z cukrem, whisky z lodem i cytryną i porannego papierosa (później już smakują gorzej, prawda?), i ciężką muzykę. Lubię glany i gitarowe granie przy ognisku. Lubię iść ulicą w deszczu i śmiać się z ludzi, którzy mają parasole. Wiecznie gubię czapki, dlatego ich nie noszę. Nie mogę żyć bez książek i muzyki.
Lubię siebie.
Isabelle  👍
dla mnie ciekawa historia. tak jak osobowość, którą w niej dostrzegam.
napawasz optymizmem  🙂
heh aż dziwne. kiedyś też go miałam ponad skromną masę swojego ciała. gdzieś uleciał. ale dzięki takim ludziom on pomału kiełkuje i się rozrasta.
Długo Was podczytuję, a od kilku dni całe godziny w pracy spędzam na zebraniu się w sobie, by coś Wam w końcu naskrobać i się ujawnić. Wino ułatwiło sprawę i oto jest, mój pierwszy wpis na forum 🙂

Kim jestem? Znajomi jednogłośnie określili mnie mianem MRW - Małe Rude Wredne i to chyba najlepiej oddaje stan faktyczny mojej osoby. Małe, bo mające tylko 156 cm wzrostu. Rude, bo po wielu latach farbowania się na czarno przyszedł czas na spełnianie wyłącznie swoich marzeń i zachcianek i kolor jest jednym z nich. Wredne? Cóż, taki charakter. Jedni nazywają to szczerością, inni straszną wadą, przez których ludzi wokół mnie coraz mniej. I choć czasem dopada ogromna pustka i samotność, to jednak wiem, że mam dosłownie kilka osób przy sobie, ale takich, z którymi będziemy kiedyś smażyć się w piekle 😉
Historii swego życia i tego, jak znalazłam się w obecnym momencie swojego życia opowiadać nie będę, bo albo edytor nie przepuści takiej dawki tekstu, albo Wy przełączycie post po szybkim rozeznaniu w jego długości 😀 W skrócie (naprawdę się postaram) napiszę Wam tyle...
Z końmi związałam się przypadkiem, choć w rodzinie krąży już historia, że "to geny". Mój dziadek, którego niestety nie pamiętam, hodował konie - zawsze młode, trudne, najczęściej ogiery. I tylko on jeden w rodzinie miał takie ciągoty. Mama po napatrzeniu się przez lata na wyczyny tych i innych wiejskich zwierząt nie pałała do nich miłością, za to ojciec wręcz przeciwnie - nawet muchy nie zabije, tylko wypuści przez okno 😉 I tak oto wdałam się w tatę i jego teścia pod względem miłości do zwierząt. Od małego znosiłam do domu różne znajdy, większe i mniejsze zwierzaki, a na konie pojechałam... na wagary 😀 I tu zaczyna się kompletna głupota i dziecięca nieodpowiedzialność - pierwszy raz na koniu i od razu pojechałam w teren... Na szczęście nic się nie stało, za to ja stałam się stałym bywalcem stajni. Niestety bycie samoukiem nie służy i teraz będę musiała pozbywać się błędów nabytych podczas tych lat nierzadko szalonych terenów... Potem przyszła miłość do pewnego Siwka, z którym... niestety... musiałam niedawno się rozstać. Teraz staram się jakoś nauczyć życia bez Niego, co po wspólnych 7 latach nie jest łatwe. Zwłaszcza, gdy ma się dostęp do informacji, co u Niego... Teraz wyprzedaję Jego sprzęt i staram się zmotywować do piątkowego wyjazdu do nowej stajni.
Oprócz koni i miłości do zwierząt wszelakich, żyję jeszcze miłością do rocka, sportowych motocykli, książek i butów na obcasie 😀 Na co dzień pracuję w agencji interaktywnej w dziale SEO, weekendami studiuję dziennikarstwo i szukam innej pracy, która pozwoli mi rozwinąć skrzydła pisarskie. Bo wśród marzeń jest napisanie własnej książki, praca w wydawnictwie albo chociaż jako korektor cudzych dzieł.
Więc jak widzicie, pokręcona osóbka ze mnie, niby stąpająca twardo po ziemi realistka, a jednak mała marzycielka... 🙂
deksterowa ciesz się, że nie związałaś z muzyką swojego całego życia. To trudny kawałek chleba, nawet dla bardzo zdolnych. Miejsc pracy nie ma, trzeba się o nie bić a sukces zdaża się 10 % muzyków na świecie. Wyżyć z muzyki bardzo ciężko, zwłaszcza z klasycznej. Bezwzględny świat gdzie rzekomo ludzie żyją dla pasji a prawda jest zupełnie inna. Po kilku latach profesjonalnego grania masz tego dość, odliczasz czas do przerwy w koncertach żeby tylko rzucić instrumentem i cieszyć się ciszą. Na prawdę, muzykę lepiej pozostawić w sferze zainteresowań i pasji - a nie zawodu jako jedynego źródła utrzymania.

To taki krótki wywód - a przy okazji przyznanie się do mojej pracy. Jeżdżenie i koncertowanie po świecie to tylko do pewnego momentu życia frajda. Ja marzę o domu i stabilizacji. A tymczasem czeka mnie od października kolejne parę miesięcy w obcym kraju. I świadomość tego, że zainteresowanie muzyką klasyczną jest znikome, trafia ona do niewielkiego grona melomanów lub osób, które chcą się zaliczać do elit kulturalnych a nie mają o niczym pojęcia. Smutna proza życia atysty.
Alabamka, musisz być niesamowitą osobą i bardzo wartościowym człowiekiem. Trzymam kciuki, żeby osoby Ci najbliższe też to dostrzegły. Podziwiam Cię za tę wewnętrzną siłę.
Mia, Dziekuje Ci bardzo, nie wiem jak mam odpowiadac na takie slowa, ale dla mnie na prawde jest to bardzo mile gdy ktos nieznajomy uwaza Cie za kogos wartosciowego. Dziekuje  😡
Alabamka, powiem Ci, że po pierwsze wydajesz się bardzo dojrzałą osobą (teraz już wiem dlaczego) ale głównym powodem, dla którego zaciekawiła mnie Twoja historia było to, że mój tata jest (prawie) ideałem. Wiadomo, że nie ma ludzi idealnych, ale w kwestii szeroko pojętego ojcostwa, spisał się na medal. Zawsze mnie wspierał i dzielił ze mną wszelkie pasje.
Nie mam perfekcyjnego życia, ale to jedna z rzeczy, które miały ogromny wpływ na mnie. Nie piszę tego, żeby się "pochwalić", bo to przecież nie moja zasługa nawet. Ja po prostu kiedyś myślałam, że wszystkie dzieci mają takich ojców. No bo jak to, jak ja tak mam, to chyba wszystkie dzieci też tak mają? Ot, perspektywa dziecka.
Poznałam w życiu wiele osób (mówię o takim prawdziwym poznaniu) i widzę jak ogromne miałam szczęście. Moje życie nie jest perfekcyjne (a kogo jest?), ale to jeden z tych elementów, które mi się "udał" i za co jestem ogromnie wdzięczna.
Tym bardziej doceniam osoby, którym tego elementu w życiu zabrakło. A z przykrością muszę przyznać, że to większość z moich bliskich znajomych.

A co do bycia wartościowym człowiekiem, to ostatnio naszły mnie takie myśli, że to jedna z niewielu rzeczy w życiu, która jest ważna. Uczyć się być taką osobą.  Samodoskonalić. Nie ma nic cenniejszego niż samorozwój, bo żyjemy dla siebie. A to potem i tak samoistnie oddziałuje to na najbliższych i im też pomaga być lepszymi ludźmi.
Pomyślałam sobie, że może warto dołączyć do wątku  😉 Historię opiszę w dużym skrócie... bo za dużo czasu nie mam aby pisać  🙂

Dzieciństwo wspominam bardzo pozytywnie. Mała dziewczynka z warkoczykami do pasa, hasająca po polach i łąkach. Wychowana na wsi, z dala od miejskiego zgiełku. Biegałam całymi dniami z innymi dziećmi, umorusana jak nieboskie stworzenie. Kąpałam się w strumyku  😉 do domu wracałam tylko aby coś zjeść i wieczorem spać  😁
Taka prawdziwa sielanka, beztroskie życie. Od najmłodszych lat patrzyłam w dal, obserwując pasące się konie... (dwie klacze zimnokrwiste jakiegoś rolnika).
Jako dziecko uwielbiałam wtulać się w ich grzywy, jeździć na oklep (jak rolnik pozwolił), ciągnęło mnie do koni strasznie. Kolekcjonowałam plastikowe figurki, budowałam stajnie dla zabawkowych koni. Sama udawałam, że jestem koniem...
Później etap szkoły, w między czasie uczyłam się grać na keyboardzie(skończyłam ognisko muzyczne).
Gdy miałam 10 lat, rodzice zaczęli mnie zabierać do stajni, tam mogłam rozpocząć prawdziwą przygodę jeździecką.
Zaczęłam wtedy jeździć już regularnie, po okiem instruktora. Koniki huculskie, takie pierwsze spełnienie marzeń... ale nadal tęskniłam nie wiadomo za czym.
W wieku 12 lat przestałam jeździć - stajnię przeniesiono, w okolicy nie było żadnej innej stajni rekreacyjnej...

Otworzyli w między czasie mini zoo.
Cały wolny czas tam spędzałam, aż w końcu zaczęłam pomagać (czyścić kucyki, sprzątać padoki) w zamian za... słodycze  😎
Kucyki w zoo były nie ujeżdżone, więc nie było opcji jazdy.
Przy mini zoo powstała stajnia rekreacyjna. 4 koniki małopolskie, mały padoczek i dziewczynka z warkoczykami. Przez płot patrzyłam jak dzieciaki jeżdżą, finanse w domu nie pozwalały abym mogła jeździć... podpytałam w końcu właściciela stajni, czy nie mogłabym jeździć w zamian za pracę. Zgodził się!
Czyściłam konie, sprzątałam boksy, siodłałam konie dla innych, później prowadziłam jazdy innym dzieciakom. Nauczyłam się jeździć na tyle, że zaczęłam wyruszać w wyprawy terenowe. Jeździłam regularnie przez 2 lata. Znowu zlikwidowano kolejną stajnię... Zostały tylko kucyki w mini zoo, zajeżdżanie tych kucyków i oprowadzanki dzieciaków.  Etap gimnazjum, wybór szkoły ponadgimnazjalnej. Wysokie ambicje, w planach studia weterynaryjne... ale nadal czułam pustkę i tęskniłam "za czymś".
Jeździłam to tu, to tam, większość na prywatnych koniach, w zamian za opiekę. Czasu nie było za wiele, chodziłam do LO. Pierwsza miłość... wpadłam po uszy. Zakochana do szaleństwa, oczywiście głupia, naiwna. Znajomość zakończyła się po 3 miesiącach a ja? zostałam sama ze sobą i swoją tęsknotą "za czymś" jeszcze silniejszą niż wcześniej. Zaczęłam odkładać pieniądze, zaczęłam żyć marzeniami... skończyłam LO. Na studia nie poszłam.
18-stka... za zebrane z urodzin pieniądze (i te odłożone), zaczęłam szukać własnego konia... rodzice zgodzili się i udało się kupić wymarzonego rumaka! nie mieliśmy gospodarstwa, tylko działkę... taki skok na głęboką wodę.

Kolejne marzenia... o pracy z chorymi dziećmi (hipoterapia), o własnej stajni rekreacyjnej. Skończyłam kurs instruktorski, zakupiłam drugiego konia, dzierżawiłam okoliczne łąki, później dostałam kolejnego konia(emeryta). Dokupiłam dwa kucyki. Prowadziłam trochę jazdy, dorabiałam jako niańka. Skończyłam kurs stylizacji paznokci. Zawsze jakiś dodatkowy grosz wpadał. Rodzice pomagali bardzo dużo.
Kolejna miłość, wydawało się, że taka "już po grób". Rozpoczęłam szkołę (technikum weterynaryjne), mieliśmy wspólne plany... gospodarstwo, w planach agroturystykę, w odległych marzeniach gdzieś tam wizję dokształcenia się i pracy z chorymi dziećmi...
Byliśmy ze sobą 3,5 roku, jak na taki krótki okres czasu - przeszliśmy wiele. W końcu zaszłam w upragnioną ciąże. Nasz związek rozpadł się... zostałam sama, w zagrożonej ciąży i 6 końmi.
Musiałam leżeć plackiem 6 tygodni, tata zajmował się końmi... był to bardzo ciężki dla wszystkich czas. Jednego konia (koleżanka u mnie trzymała), przeniosła do innej stajni. Zostało 5. Urodziłam juniora, sprzedałam 2 konie. Został tylko "założyciel" stajni, dwa kucyki do towarzystwa... i marzenia.

W sumie obecnie jestem w punkcie wyjścia, z małym dzieckiem na plecach. Nie jeżdżę wcale, bo nie mam czasu. Sprzęt wisi zakurzony. Bryczka stoi pod plandeką... w stajni mieszkają pająki (w sumie jest 7 boksów).
Powoli zaczynam układać całe swoje życie na nowo, jest ciężko...
Stawiam czoło trudnościom, nerwicy, depresji... dziecko i rodzina dają mi siłę do życia i do tego aby mieć po co wstać rano z łóżka.
Nowy związek, oby już ostatni... co będzie? nie mam pojęcia. Jednak nadal w głębi serca mam maleńką nadzieję, że życie moje będzie wśród koni i tego co kocham najbardziej  🙂
Cyśka   Załoga G :D
25 lipca 2013 19:12
Kurcze, wzięło mnie na pisanie o sobie 😉.

Ruda, rocznik 1997 😉.
Od czego zacząć? Od koni?
Konie interesowały mnie już, gdy miałam ledwo 5 lat. Pamiętam, że uwielbiałam jeździć do cioci, której sąsiad miał ogromną stadninę. Potrafiłam tam przesiadywać i po prostu oglądać konie. Dotykałam ich z ogromną radością. Przyznaję, że wtedy możliwość obcowania z koniem sprawiała, że ciągle się uśmiechałam. Nie zwracałam uwagi na to, że gryzą albo mogą kopnąć - lubiłam i już, nie było zmiłuj 😉.
Kiedy podrosłam zaczęłam naciskać na rodziców. Często kończyło się to kłótniami i chociaż wtedy dawałam sobie spokój, to ten temat co jakiś czas powracał. Teraz wiem, że moi rodzice próbowali mnie odizolować od tych zwierząt. Może nie bez powodu, bo nigdy nam się wspaniale nie układało, ale robili to. Wtedy czułam do nich żal i złościłam się okropnie, a gdy tylko widziałam jakiegoś kopytnego, wpadałam w histerię i siedziałam z rykiem w pokoju. Dopiero niedawno zrozumiałam, że to sprawiło, że doceniam każdą chwilę w stajni i wykorzystuję ten czas w pełni.
Jeździć zaczęłam w wieku 12 lat. Dzień, w którym poznałam mojego instruktora i znalazłam się na grzbiecie przewspaniałego wałacha o imieniu Smolnik, zapamiętam do końca życia. Krótko potem poznałam moją największą dotychczas miłość - Cysię 😉.
Narcissa, bo tak ją zwą naprawdę, to mój anioł 😉. Nauczyła mnie bardzo wiele. Nie tylko rzeczy związanych z samą jazdą, ale także z pokorą i szacunkiem dla konia. Nie umiem napisać o niej więcej, bo to byłoby zbyt banalne, ale wiem, że kocham ją i skoczę za nią w ogień 🙂. Nie umiem tylko pogodzić się z myślą, że nie mogę jej kupić...
Moim drugim oczkiem w głowie była klacz Hera. Totalne beztalencie i krzywus, ale zakochałam się i już. Ale sprzedano ją prawie 2 lata temu i od tego czasu nie wiem, co się z nią dzieję (wątek poszukiwany/poszukiwana). Potem zjawiła się Dama - klacz zimnokrwista z ogromnym sercem. Zaraziła mnie swoją radością i miłością do skoków (108 cm w korytarzu nie robiło na niej wrażenia), lecz także wyjechała - zresztą w tym miesiącu.
Nie znoszę rozstań i boję się, że kolejnych już nie zniosę. Dotychczas pożegnałam 5 koni z "mojej" stajni i boję się, że Cycha niedługo do nich dołączy. Jak na razie decyzja o jej sprzedaży nie zapadła, gdyż właścicielka liczy się z moim zdaniem, a ja nie wyobrażam sobie się na to zgodzić. Nie potrafię. Ale za jakiś czas przecież nikt nie musi mnie spytać o zdanie, nie? Zniosłam tamte rozstania, ale rozłąką z Narcyzą złamałaby mi serce...
Aktualnie jeżdżę z innym instruktorem niż wcześniej, ale wiele zawdzięczam mojemu pierwszemu nauczycielowi 😉. Dzięki temu człowiekowi spoważniałam, wydoroślałam i zaczęłam patrzeć na świat mniej krytycznie niż kiedyś. Miałam to szczęście, ze kiedy nie dogadywałam się z moim ojcem (a to bardzo częste zjawisko), szłam do stajni, a mój trener był tam i pomagał mi zrozumieć tatę. Mam wrażenie, że czasem mi go nawet zastępował, ale jestem mu za to wdzięczna.
Teraz - po 4 latach treningów, jestem w całkiem innym miejscu. Tzn. w moim jeździectwie 😉. Z tamtym trenerem straciłam kontakt, czego bardzo żałuję, bo potrzebuję tego jak umiał mnie wysłuchać. Od kwietnia 2012 pracuję nad swoją techniką z młodą instruktorką, która zdecydowanie poprawiła moją postawę i rozkręciła moją "karierę".
A więc jeśli chodzi o konie czuję się spełniona i do pełnego szczęścia brakuje mi tylko własnych 4 kopyt 😉.
A tak poza stajnią:
Niska (159 cm), ruda (naturalnie) i piegowata istotka 😉. Jestem bardzo rozgadana, co bywa uciążliwe, ale ludzie z mojego otoczenia chyba przywykli 🙂. Bywam uparta jak osioł, ale od jakiegoś czasu pracuję nad swoimi emocjami i jestem coraz bardziej ugodowa 😉. Nie próbuję ludziom robić na złość bez powodu, konflikty rozwiązuję rozmową, a nie krzykiem czy rękoczynami lub próbuję ich unikać 🙂. Mimo to jestem wymagająca i oczekuję od ludzi wyrozumiałości i lojalności 😉. Przyjaciół nie mam wielu, prawdziwą przyjaciółkę mam tylko jedną (chociaż lepiej dogaduję się z chłopakami), reszta się wykruszyła. Mimo to nie czuję się niekomfortowo, a nawet wygodniej mi jest utrzymać kontakty z małą grupką ludzi 😉. Oczywiście najlepiej rozmawia mi się z koniarzami i mam to szczęście, że moja najlepsza przyjaciółka rozumie moją pasję, wspiera mnie od samego początku mojej kariery (od 4 lat wszędzie razem 😉) i pomaga, gdy chcę już odpuścić 🙂.
Uważam, że wiek to tylko liczba, ale nie umiem znieść głupoty większości moich rówieśników :/. Może jestem jakaś staroświecka, ale nie uważam farbowania włosów, nakładania tony makijażu, robienia masy kolczyków w chorych miejscach czy ciągłego zmieniania chłopaków za coś dojrzałego i godnego pochwały. Czuję się urażona, kiedy osoby, które uważam za mało inteligentne oceniają mnie po tym, że nie maluję się, nie ma wymyślnej fryzury, nie palę papierosów, że noszę duże koszulki, a nie skąpe bluzki, które mają ładnie eksponować piersi. Cóż, wolę być taka jaka jestem i być uważana za kogoś, kto nic nie znaczy.
Poza jazdą konną nie zajmuję się chyba niczym konkretnym. Głównie interesują mnie zwierzęta, ale w gimnazjum i podstawówce zajmowałam się teatrem. Naprawdę to lubię, może dlatego, że czasem chciałabym być kimś innym, a scena daje mi taką możliwość? Nie umiem śpiewać, tańczyć też nie, a o malowaniu nie wspomnę :/.
Słucham rocka, aktualne trendy muzyczne mi nie odpowiadają, jednak czasem coś wpadnie mi w ucho. To kolejna rzecz, która różni mnie od moich znajomych i nie raz "obrywało" się z tego powodu. Bo jak ja mogę słuchać czegoś, co było modne 30 lat temu?
Od września będę uczennicą technikum weterynaryjnego, co także było moim marzeniem. W przyszłości chcę mieć własną klinikę dla koni albo fundację, ale to tylko dziecięce marzenia. Spełnienie ich wiąże się z ogromem pracy, a ja do najchętniejszych do niej nie należę  😉 . Mam tylko nadzieję, że sprostam wyzwaniu jakie sobie postawiłam i kiedyś z dumą powiem, ze jestem weterynarzem 😉.

Cóż, w mojej historii nie ma ogromu emocji, wylanych łez i życiowych tragedii, ale myślę, że to dobrze 🙂. Cieszę się, że mam takie życie i staram się wyciskać z niego co najlepsze 😉.
😍 😍 😍 Nawet sobie nie wyobrażacie jak dużo dobrego dało mi przeczytanie tego wątku. Rzadko wchodzę na towarzyskie z reguły brakuje czasu i na pamięć otwieram regularnie śledzone tematy, ale dzisiaj coś mnie tknęło, jakaś melancholia się w sercu zrodziła i w poszukiwaniu czegoś nowego dotarłam tutaj.
Przeczytałam wszystko za jednym zamachem dlatego wybaczcie ale nie odniosę się indywidualnie do wszystkich osób, których historie mnie poruszyły, ale naprawdę Wam za to dziękuję.

A tymbardziej pouczające i cenne, momentami budujące i napawające optymizmem ale i skłaniające do myślenia było przeczytanie Waszych historii, iż ja sama obecnie czuję, że jestem na rozdrożu. Zawsze byłam pewną siebie osobą i wiedziałam co chcę robić, nie miałam trudności w podejmowaniu decyzji, a teraz jakoś tak dziwnie się czuję, bo czuję, że to moment na podjęcie wiążących decyzji, na wybranie swojej drogi życiowej - i to akurat w momencie, w którym naszło mnie na wątpliwości...

Teraz o sobie nie opiszę wszystkiego, bo już późna pora a i mój ścisły umysł nie pozwoli mi ot tak napisać zjadliwej dla czytelników historii, aby Was nie zanudzić, ale obiecuję, że jak tylko pozbieram myśli i sama przed sobą odpowiem sobie na tytułowe pytanie to wkrótce tu wrócę ze swoją historią🙂 Może i pisząc ją nasuną mi się nowe pomysły do realizacji i kroki do podjęcia, bo póki co mam milion marzeń, pomysłów ale wszystkie są ciągle jakieś odległe i nierealne....

Urwę w tym momencie bo czuje, że jak dalej się rozpiszę będzie chaotycznie i bez sensu, więc narazie dobranoc🙂

I piszcie dalej bo fantastycznie się czyta!
Mazia   wolność przede wszystkim
26 lipca 2013 09:19
kasiulkaa25 ciekawie napisane, ale za kolorowo to Ty nie masz... tak jakby zabrakło ociupinki szczęścia w tym wszystkim....
kasiulkaa25, nie wiem czemu, ale się popłakałam. Życzę Ci, żebyś wreszcie znalazła "to coś", szczęście i żebyś codziennie rano wstawała z uśmiechem na twarzy!
również Tobie, kasiulkaa25, dopinguję z całego serca 🙂 będzie dobrze i jesteś naprawdę mega dzielna  :kwiatek:
Bronze   "Born to chase and flee.."
26 lipca 2013 14:01
Bardzo fajnie czyta się ten wątek. Dorzucę moje 2 grosze do waszych wzruszających historii.
Rocznik 81', zakochana w koniach od "zawsze". Pamietam swoje pierwsze jazdy - gdy tata zabierał mnie na konie jako 6-latkę. W wieku szkolnym namietnie oglądałam westerny, pisałam wiersze i szkicowałam konie. Od dziecka miałam jasno okreslony cel - posiadanie własnego konia. Zamiast koni w domu pojawiły sie : 4 psy, świnki morskie, chomiki, króliki, rybki, papużki, kanarki i żółw - dodam,że ten zwierzyniec wzbogacał sie co jakis czas o jakies dzikie ptaszki, które wymagały opieki ( złamane skrzydło itp ). Moge powiedziec,że juz wtedy wiedziałam kim będę - zoologiem. I faktycznie po latach ukończyłam studia biologiczne z taka specjalizacja - ale o tym za chwilę :-)
W moim mieście działał sławny w latach 90-ych klub jeżdziecki i organizował on odpłatne jazdy dla dzieciaków oraz półkolonie - to był mój jedeny kontakt z konmi w tym czasie. Przełom nastapił gdy dostałam sie na studia. Poznałam mniej więcej w tym czasie ludzi i stajnie, gdzie umozliwono mi jazdę za prace -no i wkręciłam sie na maxa. Długie lata dzierżawiłam tam konie i aktywnie spędzałam czas w siodle - dosłownie jak na skrzydłach wracałm w weekendy do domu. Podczas studiów uzyskałam papiery instruktorskie i przez kilka lat  podczas studenckich wakacji pracowałam nad morzem jako instruktor. Kochałam te pracę i uwielbiałam dzielić się z innymi tym co kochałam najbardziej. Moge powiedziec,że konie ukierunkowały moje zycie, poniewaz to praca jako instruktor pokazała mi drogę, która powinnam iśc.
Skończyłam studia, z braku perspektyw wyjechałam do Anglii do pracy w stajni. To doświadczenie zahartowało mnie jak stal, zyskałam na pewnosci siebie.
Po powrocie pracowałam w laboratorium, ale po roku czułam,ze musze cos zmienic bo nie chcę spędzić życia wśród probówek. Tak znalazła mnie praca - od wielu lat ucze młodzież i otwieram ich oczy na swiat. Pracę uwielbiam i nie wyobrazam sobie innej.
Dzięki Anglii spełniłam jedno ze swoich najwiekszych marzeń. Zakupiłam 3letniego gniadego araba. Musze powiedziec,że jak zwykle martwiłam się na zapas, ale postawiłam wszystko na jedna kartę i koń znalazł mnie może w max. tydzień po podjęciu decyzji.
Miśka przywiozłam jako świeżo wykastrowanego ogierka i nie ukrywam,że przeszłam przyspieszony kurs życia - z kowalstwa  czy wiedzy weterynaryjnej.
Po 3 latach moge powiedziec,że mój kon jest moim najważniejszym nauczycielem i przyjacielem -  całe moje zycie kręci sie wokół niego i kocham zwierza jak kogoś bliskiego. I mam nadzieje,że będziemy starzeć sie razem :-)
Aby odpisać w tym wątku, Zaloguj się